Translate

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Oddech.

Od ostatniego posta minęło trochę czasu. Wiele w tym czasie się wydarzyło zdarzeń rodzinnych i prywatnych, że nie wiem od czego zacząć. Jest różnorodność. Są momenty radości, smutku, płaczu, wyciszenia, zadowolenia, ale i bezsilności.
Zacznę od terapii. Jestem już na takim etapie w terapii, że spotkania są tylko z Panią na telefon w razie jakiejkolwiek potrzeby.
W tym czasie doszło do spotkania z rodzicami. Nie było to spotkanie zaplanowane, tak jak sobie to wyobrażałam, ale była to interwencja. Ojciec zaczął pić, zostawiał niepełnosprawną mamę bez jedzenia i pomocy. Na szczęście, Pani pielęgniarka z NFZ, która przychodzi do mamy codziennie i masuje ją natychmiast zadzwoniła do nas i powiedziała, jaka jest sytuacja. Pomogła mamie w sprawach codziennych do momenty naszego przyjazdu. Nie obyło się bez opieki społecznej i interwencji z ich strony. Sprawa była bardzo poważna, wymagała natychmiastowej pomocy mamusi i porozmawiania sobie z ojcem na temat jego zachowania i tego jak on to wszystko widzi.
Ojca problemy z alkoholem są od kiedy pamiętam, a pamiętam wszystko od 3 roku życia. To, że jest alkoholikiem, to wie każdy. Tylko nie on. Oczywiście on nie widzi w tym problemu, twierdząc, że go nie ma, bo przecież może nie pić 2 miesiące, 3 albo i 6 miesięcy. Tylko on nie wie o tym, że każdy alkoholik robi sobie takie przerwy, żeby właśnie w ten sposób myśleć, że przecież ja nie mam problemu, mogę nie pić, radzę sobie. Hahahah. Dobre, aż sama się z tego uśmiałem.
Tak więc, po ciężkiej walce ze sobą i na ratunek mamie, pojechałam tam. Cały czas czułam, jak serce mi drży i jak boję się tego, co tam zastanę.
Podwieźli mnie znajomi z Ursynowa. Zbliżając się do drzwi, serce prawie mi wyskoczyło. Ojca akurat nie było ( poszedł do sąsiadki, po rosół, dla mamy, sąsiadka zaproponowała, ale naprawdę sam chciał go zjeść, bo miał kaca, po tygodniu picia), była mama sama w pokoju, ciemnym jak w grobowcu. W domu był straszny bałagan. Ojciec kompletnie nie potrafi dbać o dom i nawet najmniejsze czynności strasznie go wkurzają. Ma poczucie, że on nie powinien się tym zajmować, że to go obraża i obniża jego męską wartość.
To kolejna cecha spychająca wszystko, co związane z domem na barki kobiety. Plus wychowywanie w czasach, gdzie to kobieta zajmowała się tylko domem, a mężczyzna nie potrafił nawet umyć podłogi. Ale to też z lenistwa, które chyba najmocniej wpływa na zachowanie ojca. Wszystko jest według niego ciężkie, trudne i jak on się męczy z tym wszystkim. Najsmutniejsze jest to, że to on sam wpędza się w to wszystko, bo jak się komuś czegoś nie chce, to nikogo nie zmusisz siłą, żeby się chciało. On nie chce nic zmienić, to ja też nie potrafię na niego wpłynąć. Jest to ciężki przypadek.

Wracając do mamy. Bardzo się ucieszyła, jak mnie zobaczyła. Dzień wcześniej, w nocy robiłam dla niej różne dania, bo wiedziałam, że nie będę miała na to czasu, bo czeka mnie odkopanie się z tego brudu i syfu, który ojciec zapuścił. Nie myliłam się. Pierwsze, co zrobiłam, to nakarmiłam mamę i zaczęłam obmyślać plan od czego zacząć i jak rozłożyć sobie plan działania na kolejne dni. Mieszkanie było porośnięte pajęczynami, brudem, wilgocią, porozrzucanymi ubraniami, które nie wiadomo, czy były czyste czy brudne. Jedno jest pewne, śmierdziały i do czystych wg mnie nie należały. W moim starym pokoju zaczęłam odgruzowywać to wszystko, żeby zrobić sobie miejsce na spanie, bo łóżka były całe zagracone i nie było gdzie palca włożyć.

Mam w sobie coś takiego, że w takich sytuacjach zawsze wzruszenie szło na drugi plan, a włączało się działanie. Tak było i teraz. Zaczęłam sprzątać. Skończyłam w nocy. Przetarłam szlaki. To nie był koniec, to był początek. Spędziłam tam 4 dni, jeszcze nigdy odkąd się od nich wyprowadziłam jako 19 - latka, nie byłam nigdy aż tak długo z nimi. Dłużej po prostu nie wytrzymywałam, bo kończyło się to na awanturze z ojcem. Teraz też by tak było, ale za każdym razem walczyłam ze sobą. Ojciec - też, dało się to zauważyć.
Sąsiadka przychodziła i wspierała mnie, żebym tylko nie zrobiła awantury ojcu, żeby go nie zaczepiać, nie prowokować. Próbowałam wykrzesać z siebie dużo miłości, choć miałam ochotę wydrzeć się na niego i okładać pięściami za to, jak się zachowuje i to, że ciągle są z nim problemy, że nie mam ochoty być jego matką, przyjeżdżać, bo jest interwencja, że mam tego wszystkiego dość, żeby dał mi święty spokój i już się do mnie nie odzywał.
Niestety, tak tylko mówiłam sobie w myślach, ale te cztery dni wytrzymałam dzięki sobie, tylko i wyłącznie, że nie próbowałam mu nic na siłę udowodnić i pokazać mu jaki jest chujowy. W sumie, to też mnie męczyło, bo musiałam się z nim obchodzić jak z jajkiem, a to moja mamusia jest najważniejsza. Najgorsze było to, że ojciec do tego swojego alkoholizmu i jakby skutkami tego ma nerwicę i jest strasznie nerwowy, wszystko go drażni i na dodatek nie może w nocy spać, więc włącza sobie telewizor do rana i wstaje o 5 i budzi wszystkich. To było tak męczące, że zwracałam mu za każdym razem uwagę dopiero drugiego dnia pozwolił przespać mi całą noc, bo oczywiście od 6 włączył znowu i na pewno słyszeli nas sąsiedzi na przestrzeni 2 km. Kupiłam mu tabletki na sen, ale dziad nie chce brać regularnie. To dodatkowe zmartwienie. Myślałam, żeby dorzucać mu do kiełbasy, to wtedy może zadziała i go wyciszy.

Mama rozkwitała przy mnie. Czuła się bezpieczna i zadbana. Umyłam ją, ubrałam ładnie. Cieszyła się. Wychodziliśmy na spacer. Miałam po całym dniu tyle w sobie energii, pomimo,  że cały czas byłam na wysokich obrotach. To chyba adrenalina. Pilnowałam, żeby jadła co 3 godziny, dawałam jej dużo wody do picia, bo ona nie jest tego nauczona. Jedzenia też, nie chce, nie ma apetytu. Ojciec karmi ją tym, co sam lubi, a mama niekoniecznie to lubi, ale je, bo nie ma nic innego. Przez te jego jedzenia, ma cały czas zatwardzenia i problemy z wydalaniem. Po mojej wizycie nie miała takich problemów. Rozruszałam jej metabolizm bez łykania żadnych tabletek. Morał taki, że ja wiem, czego moja mama potrzebuje, ale nie mogę z nią być codziennie, bo fizycznie się tego nie da zrobić. Musiałbym rzucić pracę i tylko jej poświęcać czas. A tak niestety nie może być. Jedynie odwiedziny i pomoc tu i teraz.
Po czterech dniach, tuż przed wyjazdem do domu, zakończyłam cały cykl sprzątania, gotowania. Zrobiłam nawet im zapasy, ale ojciec i tak nie skorzysta z tego, bo jemu nawet ciężko ugotować kaszę, mamie.  Jest to wysiłek okropny.
Zaznaczę, że mój ojciec ma 65 lat, mama 67, ale ojciec ma się świetnie. Nie choruje, jest sprawny fizycznie. tylko gdyby mu się bardziej chciało i znalazłaby sobie jakiś cel w życiu, byłoby mu łatwiej,
Pielęgniarka powiedziała mi, że tata ma chyba depresję. Że on sobie nie radzi z tym, że mama chora i teraz na niego to spływa.
No sorry, tato. Minęły dwa lata od choroby mamy, a Ty nadal mówisz, że sobie z tym nie radzisz? A kto sobie radzi? Musimy się dostosować do sytuacji, którą mamy, a nie jeszcze bardziej utrudniać sobie życie. Bo to, że Ty sobie nie radzisz i nikomu nie mówisz, a wtedy idziesz w cug na 2 tygodnie pić i nie liczysz się, że mama potrzebuje Cię, to sorry, nie ma dla mnie na to wytłumaczenia. Tak było zanim mama zachorowała. Zawsze uciekałeś od problemów i piłeś, zostawiając mamę z tym wszystkim. Teraz to Ty masz być głową rodziny, którą zawsze podkreślałeś. Bardzo mi przykro, ale w końcu musisz stać się dojrzały, odpowiedzialny. Nie ma ucieczki. Nie ma przerzucania odpowiedzialności na kogoś innego. Sam musisz się z tym zderzyć, a ja Ci pomogę, jeśli mnie poprosisz o pomoc.

Nie wspomniałam o interwencji. Drugiego dnia mojego pobytu u rodziców, pojawiła się opieka społeczna z delegacją i ta pielęgniarka. Ta sytuacja była dla mnie upokarzajaca i słowa, które padały, były tak mocne, że łzy cisnęły mi się na oczy, ale nie rozpłakałam się. Płakałam wieczorami. Tym razem, to ja słuchałam jak ojciec dostawał opierdziel, jak przepraszał i się kajał. To ja byłam rodzicem, a ja wcale nie chcę być, to nie moja rola, tato.
Wstyd mi było, że musiałam tego słuchać, że pojawiłam się u was, powiadomiona przez instytucje, że oddadzą mamę do ośrodka, jak Ty nie zaczniesz MYŚLEĆ. Że my jako dzieci musimy się poczuwać do obowiązku opiekowania się rodzicami. Oczywiście. Wszystko się zgadza. Ja bardzo chciałam, ale za każdym razem mnie obrażasz i wyzywasz. Ciągle krytykujesz. To dzięki tej interwencji, moje cztery dni okazały się znośne, bo obiecałeś przy nich, że nie obrazisz mnie i nie będziesz się wtrącał w to co robię i jak robię. Było to dla nas wyzwanie. Widziałam jak walczyłeś, ale tak powinna wyglądać relacja z dziećmi, jeśli Ty nie będziesz się starał, nie oczekuj, że ja będę wszystko tolerować, bo nie masz prawa mnie i mojego rodzeństwa krzywdzić.
Jeśli nie będziesz z nami współpracował, to wiele na tym stracisz, a na pewno ucierpi przez Ciebie mama, która nas potrzebuje.
Trochę skakałam po wątkach, ale mimo wszystko to był bardzo mocny i intensywny dla mnie czas. Po roku udało mi się zobaczyć z moja chorą mamą, za którą strasznie tęskniłam i ona tak samo. Jednym mogło by się wydawać, że jaką jestem złą córką, jak mogłam. Ale nie Tobie jest mnie oceniać.
To jeszcze nie koniec przygód, ale już samo pisanie o tym, strasznie zmęczyło, więc też na tym zakończę.




















wtorek, 14 lutego 2017

Pukanie do drzwi

Pukanie do drzwi.
Tak nazwałam ten post. Może nie bez powodu. Już prawie cztery miesiące jestem na terapii.
Wydawać by się mogło, że jest coraz lepiej. Pierwszy miesiąc to totalny płacz, szloch, wkurw, agresja i żal do wszystkich, którzy znaleźli się w moim życiu.
Drugi był już pokorniejszy. Więcej rozmów, rozumienia, analizowania, zastanawiania się. Trzeci - pomyślałam, że zbliżam się do przebaczenia. Zaczęłam innym okiem patrzeć na rodziców na ich zachowania i na swoje - oczywiście.
Moje dzieciństwo, zaczęłam obserwować z innej strony. Już nie jako zapłakana dziewczynka, tylko jako dorosła kobieta. Tak mi się wydawało.
Za to ten obecny czas jest zupełnym powrotem do pierwszego miesiąca.
To bardzo ciekawe obserwacje.
Byłam już prawie pewna, że niedługo powinnam zakończyć terapię i odwiedzić mamę, mieć dystans do ojca, nie wkurwiać się na zaczepki ze strony ojca i siostry. Ale jednak nie. Jeszcze nie jestem gotowa. To wciąż jest we mnie tak głęboko, że wyszło ostatnio, że nie do końca pogodziłam się z chorobą mamy. Już nie jest taka jak kiedyś. Jest niepełnosprawna, a ja tęsknię za nią, jak była zdrowa i robiła mi obiady. Biegała wokół mnie i krzątała się po całym domu.
A teraz ona jest jak dziecko, którym trzeba się zaopiekować.
Płakałam.
Płakałam, bo sama jeszcze chciałabym, że ktoś się mną zaopiekował, ale ja już jestem dorosła i muszę się sama sobą zająć.
Wypadałoby się pogodzić z tym, że czasu nie można zatrzymać i trzeba doceniać to co się ma. A ja nie do końca doceniałam mamę, jak była zdrowa. tak bardzo mi źle z tym. Nie potrzebuję litości, wiem, że wtedy byłam rozwydrzonym bachorem.
Wkurzała mnie. I ta złość do mnie wróciła. Złość na matkę.
Zawsze coś robiła, gdy ją odwiedzałam. Gotowała, sprzątała albo była zmęczona i za mało jej było wtedy, kiedy jej potrzebowałam. Ona myślała, że jak ugotuję rosół, to spełnia swoje matczyne zadania. A jednak chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie o to. Chciałam mieć mamę. Jak moje koleżanki.
Mam mamę, ale w innym już krajobrazie. Chcę być mamą.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Rzeczywisty paradoks

Czwarte spotkanie. 

Standardowo Pani terapeutka pyta mnie jakie mam przemyślenia po ostatniej wizycie i jak się czułam. Odpowiadam jej, że było mi bardzo smutno i płakałam przez całą drogę do pracy, ale jak już wróciłam do domu, to czułam się dużo lepiej niż ostatnio.
Ona twierdzi, że za każdym razem będzie lepiej, bo dużo z siebie wyrzucam i pracuję nad poprawą i zrozumieniem tego wszystkiego.
Między sesjami czytam książki, które mi poleciła. One naprawdę nakierowują mnie i wyjaśniają moje zachowania albo zachowania innych. Później jej o tym opowiadam i ona podejmuje temat w związku z moimim rozterkami.
Ja opowiadam jej, że np. zrozumiałam dlaczego mama tak się zachowywała- bo nie potrafiła inaczej. Że trochę zrobiło mi się szkoda ojca, bo miał ciężkie dzieciństwo, ale kto nie miał. Zresztą on sam mimo to, sprawił, że ja nie miałam lekko. Ale czasem mi go żal. Jak o tym mówiłam, to płakałam. Pani zapytała, czy czuję litość czy troskę. Chyba troskę, aż tak bardzo nie chcę się nad nim rozczulać.
Rozmawiamy dużo o moim rodzeństwie. Cały czas ta moja siostra krąży na kolejnych sesjach. Brat też. Tydzień temu wróciła z NYC i zaczęłam Pani Psycholog opowiadać jak z bratem umówiliśmy się, że ją odwiedzimy i przywitamy. Nie widzieliśmy jej prawie rok. Trochę się stęskniłam. Ja byłam pierwsza, on dojechał później. Uściskałam się z nią, pogratulowałam dobrego lotu i, że bezpiecznie wylądowała. Rozdzieliła prezenty, chwilę pogadałyśmy i zaczęło się robić nudno. Ona w telefon, ciągle odbierała telefony, a ja już nie mogłam się doczekać, kiedy przyjedzie po mnie Ukochany. Po chwili, przyjechał mój brat, wręczył nam róże. Byłam zaskoczona, ale już kiedyś dostałam od niego kwiaty. Podziękowałam i zaczęliśmy wspólnie rozmawiać.
Moja siostra zaczęła go wypytywać czy pije? ile już nie pije? Okazało się, że dwa tygodnie.

Później odwiedziła ją koleżanka i już nasza rozmowa została przerwana. Po jakimś czasie zebrałam się i wróciłam do domu. Brat jeszcze został. Po dwóch godzinach dzwoni siostra, piszę jego dziewczyna, że nie wrócił i chyba jest pijany. Tak brzmiał przez telefon.
Na co, ja, że ja tam nie wiem, co on robi, jest dorosły i mnie to za specjalnie nie interesuje.
Po raz pierwszy nie wybuchłam, nie zdenerwowałam się i nie zamartwiłam. Upił się, jego sprawa. Ja nie będę go kontrolować i zamartwiać się. Sorry.
Pani psycholog powiedziała, że jest poprawa, że jestem bardziej świadoma. Byłam z siebie dumna. Nawet. Powiedziałam jej, że chyba powoli udaje mi się ich odcinam i ja się odcinam. Ale ona mi powiedziała, że to może jeszcze trochę potrwać, ale jestem na dobrej drodze.
Pierwszy raz nie płakałam, nawet się śmiałam, bo to co się wydarzyło z tym moim bratem i znowu z tą samą sytuacją, że to już zaczyna być zabawne. Przestaje mnie ruszać tak jak kiedyś.
Czułam się lekka i z dobrym nastawianiem.
Zadzwoniłam do swojego narzeczonego, pochwalić się swoimi osiągnięciami.


W domu czekała na mnie kolacja. Piliśmy winko, rozmawiało się przyjemnie do momentu kiedy zadzwoniła moja siostra.
Przez chwilę był spokój nagle z łazienki, w której z nią gadałam zaczęłam się drzeć i przekszywkiwać. Wpadałam w szał i złość. Rozłączyłam się.
Mój chłopak nie wiedział co się dzieje. A ja, że jednak jeszcze nie zaakceptowałam do końca rzeczywistości i mojego rodzeństwa, bo nadal wpadam w szał i złość.
Oczywiście poszło o głupotę. Moja siostra standardowo zaczęła mi coś wmawiać. Absolutnie nie znając mnie i sytuacji, ale oczywiście ona wie najlepiej.
I tak było cały czas.
Moje jest najmojsze.




























piątek, 25 listopada 2016

Bezdech dziecka.

Trzecie spotkanie.

Pyta mnie czy mam przemyślenia po ostatniej wizycie i jak się czułam i czuję.
- Nijak. Odpowiadam.
Choć te książki, które mi Pani poleciła trochę mi pomogły.
- Którą książkę Pani przeczytała?- zapytała.
- Toksyczni rodzice. Przeczytałam całą.
- Czy ta książka jakoś Pani pomogła zrozumieć pewne sprawy?- dodała.
- Tak, znalazłam tam siebie i historie podobne do moich. Już znam pojęcie toksycznych rodziców. wiem, co nimi kierowało i dlaczego tak a nie inaczej traktowali mnie, a dziś ja myślę o sobie. Zaczęłam czytać tę drugą. Koniec współuzależnienia. Ona pewnie też będzie miała dla mnie kilka odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Jestem po pierwszym rozdziale, ale już znalazłam w nim informację, że 'współuzależnienie' są bardziej chorzy niż "uzależnieni". Kontrolowanie, zamartwianie się. Życie ich życiem, a nie swoim. Brak odzielenia się od nich i ich problemów. Wyrzuty sumienia za każdym razem jak nie uda się zapanować nad sytuacją. Obsesyjne sprawdzanie i analizowanie. Tak, to wyczytałam i ja to mam. Była tam wzmianka o kobiecie, która umarła w wieku 33 na "starość". Zz dużo stresu i współuzależnienie ją zabiło. Ja nie chcę tak żyć.

Podsumowała to, że to dopiero początek jak będę zauważać coraz więcej w sobie tego, że nie mam kontroli nad swoim życiem i jak będę ją odzyskiwać to moje życie będzie się diametralnie zmieniało.
Jak tylko zacznę słuchać swojej intuicji, która jest przygaszona innymi, którzy odebrali mi moje własne zdanie i myślenie poprzez narzucanie "swoich" prawd.
Moje życie, emocje, uczucia powoli zaczną być tylko moje. Niczyje inne. jakie to musi być cudowne. Ciekawa jestem tego wszystkiego.

Po chwili zapytała mnie.

- Za co Pani ma największy żal do taty?
Zaczęłam płakać. Nie mogłam wydusić z siebie słowa. Po chwili jednak cicho i drżącym głosem wydusiłam kilka słów.

- Za to, że nas zostawił, za to, że nie był taki prawdziwy tata, że na mnie krzyczał, że mnie nie przytulał, że nie kochał, że pił. Dużo tego jest.

- Ma Pani dużo żalu i złości dla taty. - podsumowała moje dukanie.
- A na 100 % ile Pani dałaby tacie za pozytywne chwile jakie Pani z nim miała?
Znowu zaczęłam płakać. Dusiło mnie gardle, zaczęła mnie boleć głowa. Czułam, że puchnę.

- 40%, ale nie jestem pewna, czy ja sobie tego nie wymyśliłam, czy ja bym tyle chciała mieć. Ale wydaje mi się, że 20/100. Tak, zostanę przy 20%.
Zaczęłam jej opowiadać o tych 20% dobrych chwil z moim ojcem.
- Czyli nie jest to 0%, jest 20% to dużo. To naprawdę dużo.
- Dla mnie nie, dla mnie to bardzo mało - dodałam ciągle płacząc.
- Pani Marto, teraz Pani tego nie rozumie, ale na kolejnych sesjach będę Pani wyjaśniała, że to jednak bardzo dużo. Czyli ma Pani też dobre wspomnienia z ojcem.

Jak zaczęła mi to wyjaśniać i analizować nie rozumiałam jej. Chciałam krzyczeć, że przecież to jest nic. To nic a porównaniu z stuprocentowym zadowoleniem.


















piątek, 18 listopada 2016

Będę twoją panią.

Drugie spotkanie. 

Wizyta odbyła się o godzinie ósmej. Myślałam, że nie wstanę, bo jednak do rannych ptaszków nie należę.
Zapytała mnie, czy po ostaniej wizycie mam jakieś przemyślenia.
Stwierdziłam, że chyba o czymś myślałam.
Np.
- nie matkować!
- nie oceniać!
- nie doradzać!

To oczywiście dotyczy mojej rodziny, którą mamy się zająć.
Na niej się skupiamy. Ale i nie tylko. Znajomi też. Te wszystkie hasła z "nie" są celowe, bo siostra, brat i rodzice wciągają mnie w swoje problemy, a ja denerwuję się i strasznie to przeżywam. Ja się o nich troszczę jak matka i czuję się bezsilna jak nie potrafię im doradzić i zrobić za nich wszystkiego.
Matka Polka. Wszystkie dzieci moje są.

- "Proszę Pani, to właśnie o to chodzi, żeby Panią od nich odciąć. Oni są dorośli, Pani też. Nie może Pani ponosić za nich odpowiedzialności. Pani jest dorosła i musi sama o siebie zadbać. Nie może żyć Pani ich życiem.

Też mi się tak wydawało. Dlaczego mimo to czuję wyrzuty sumienia? -  Bo oni je we mnie wzbudzają. Jestem ich ofiarą. Wylewają na mnie swoje kontenery.


Po pewnej chwili Pani psycholog dodała.

-"Ma Pani bardzo toksyczną relację z siostrą. Chciała, żeby Pani była jej na własność. Nie akceptowała i nie szanowała Pani decyzji z góry twierdząc, że są złe. Nie pozwalała Pani być sobą. Wyśmiewała się z Pani. Zazdrościła Pani.
Kolejna sprawa. Czy nadal chce Pani ratować brata? czy to ma sens? On powinien być już odpowiedzialny za siebie. Jeśli Panią poprosi o pomoc i Pani będzie sie z tym dobrze czuła, nie będzie to kolidowała z Pani uczuciami i komfortem, to niech Pani pomaga. A jeśli coś będzie niedobre i będzie Pani robiła wbrew sobie, bo robię to ze względu na to, że to mój brat. To proszę nie robić tego. Słuchać siebie. To też tyczy się innych członków rodziny jak i znajomych.

Ja nie lubię swojej rodziny. Oni mnie denerwują, dołują, dobijają. Nie chcę ich znać. Wstydzę się ich.

- "skoro uważa Pani, że chce ograniczyć z nimi kontakt, to niech Pani tak robi, jak czuje. Po skończonej terapii, będzie Pani wtedy mogła RACJONALNIE stwierdzić, czy chce Pani z nimi utrzymywać kontakt czy nie i na jakich zasadach.
Czas nam się kończy. Widzimy się za tydzień.

Podsumowała i czas się dla nas skończył.
Do zobaczenia w czwartek.

Wariatkowo emocjonalne.

Pierwsze spotkanie. 

Przedstawiła się, powiedziała czym się zajmuje. Później była kolej na mnie.
- "Niech mi Pani coś opowie o sobie"- zapytała.
Hmm. Powiedziałam, że bardzo nie lubię opowiadać o sobie, bo to takie "dziwne pytanie?". Co tu mówić w sumie. Opowiadałam o tym, jak zaczęłam się rozwijać, jakiego mam cudownego narzeczonego i jak dobrze się razem ze sobą czujemy. Że w pracy dobrze, choć wcześniej się nie czułam w niej dobrze. Dopiero po roku się odnalazłam i rzeczywiście dogadujemy się. Z szefową. Z innymi też, choć nikt nikogo nie osacza, nie dopytuje. Mamy swoje przestrzenie, które nam odpowiadają.

- "Skoro tak dobrze Pani opowiedziała o sobie, o pracy, Ukochanym, to teraz może coś o Pani rodzinie?"- dodała.

RODZINA.

Na sam wydźwięk tego słowa aż mnie ścisnęło gardło. Zaczęłam mówić i nagle dopadł mnie ścisk gardła, uderzenie gorąca i płacz. Gorzki płacz. Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Po chwili zaczęłam jej opowiadać. Po kolei. Mojej kolei.
Mama, ojciec, siostra, brat.

Nagle odezwała się i wtrąciła.
-"słyszę i widzę po Pani, że temat rodziny bardzo na Panią wpłynął. Wcześniej jak Pani mówiła o pracy, życiu osobistym tryskała Pani energia, a tutaj...Mocno Pani to przeżywa. Po chwili. Mamy do przerobienia temat rodziny.

Rodzina. Z czym mi się kojarzy? - raczej z niczym przyjemnym. Synchroniczny stres, lęk, złość, agresja, niepokój. Chłód, zimno. Uciekanie do sąsiadów. Brak snu. Brak jedzenia. Stare ubrania. Poczucie winy, kula u nogi. Żałuję, że się urodziłam.

Sporo mamy do przepracowania. W sumie każdego członka Pani rodziny, bo z każdym łączą Panią silne emocje. Obarczyli Panią strasznym ciężarem. Jeszcze ojciec pijący, a Pani współuzależniona.
Mama to też będzie oddzielny wątek i na dłuższą rozmowę.

Ukochana rodzino! - tak to ironia. Nie wiem jakie będą nasze losy, ale koniec może być dla nas różny.
Pozdrawiam Was serdecznie,
Wasza Osin.

piątek, 23 września 2016

#Czarny protest

Chciałam się odnieść do tego, co ostatnio dzieje się w Polsce i jak Rząd próbuje decydować za nas, za kobiety. Dotyka mnie to nie dlatego, że jestem kobietą, ale mam w tym swój osobisty udział.

Nie tylko Rząd, wie co dla kobiet jest najlepsze, ale jak zauważyłam w internecie (pełno różnych komentarzy pod manifestacją) również kobiety, mężczyźni, Kościół, lekarze - przeważnie ginekolodzy.

Już jako mała dziewczynka, widziałam jak traktowane są w mojej rodzinie kobiety. Dziadek konserwatywne poglądy, jego synowie, czyli bracia mojej mamy, jak i mój ojciec.
Nie podobało mi się to. czułam w tym niesprawiedliwość choć nie wiedziałam, co to jest.
Nie lubiłam i złościłam się, jak dziadek traktuje babcie, jak mój ojciec mamę i jak mój wujek ciocię. Kobieta była bez swojego zdania, miała określone zasady.
Babcia cały czas gotowała, sprzątała i zajmowała się gospodarstwem.
Dziadek pił robił awantury, trzymał pieniądze i zawsze to co on robił i jakie podejmował decyzje były najlepsze. Nie daj boże, jak się ktoś sprzeciwił.

Pewnego dnia, babcia zachorowała. Była otyła, miała cukrzycę. Później jeden wylew, drugi i trzeci.
Na dziadka spadły wszystkie obowiązki. Był wściekły. Mając już zaledwie 70 lat musiał nauczyć się gotować, sprzątać, prać i uprawiać ogródki.
Babcia siedziała przy stole i tłumaczyła krok po kroku jak ma coś zrobić.

Nauczył się. Ale w chwili gdy już nie wytrzymywał chodził pić i zostawiał babcie. Wracając pijany w sztos i wyklinał ją za wszystko co się stało.
Jaki on biedny i nieszczęśliwy. Jak to on się męczy z nią i z tymi wszystkimi zajęciami.
Babcia płakała. Czuła się winna.
Odwiedzali ją dzieci, pomagali. Ale i tak była skazana na dziadka, który był jej prawnym opiekunem. Ciężko było coś zmienić. Dziadkowi przedwojenni ze swoimi uprzedzeniami, konserwatywnymi poglądami. Nowoczesność raczej była nierozumiana.

Trwało to kilka lat. Babcia umarła.
Dziadek przewartościował życie mając 80 lat. Był tolerancyjny, gotował, robić to co zazwyczaj wg niektórych powinna robić kobieta. Babcia go przed śmiercią wiele nauczyła. Szkoda, że nie chciał wcześniej, może i babcię nie spotkałaby ta choroba tak wcześnie, gdyby obowiązki były rozłożone na dwie osoby a nie na jedną.

Dziadek dożył 95 lat. Umarł w tym roku. Na zapalenie płuc. Był zaniedbany i odwodniony. Poza tym, gorzej się już leczy w tym wieku zapalenie płuc. Żył 15 lat od śmierci babci.

Moja dom, moja mama. Sześć lat temu, na raka trzonu macicy zachorowała moja mama. To był bardzo ciężki okres dla nas. Mama wyszła z tego. Miała operację, wycieli jej wszystko. Miała tylko sprawdzać co jakiś czas czy nic się tam nie dzieje. I przestać palić papierosy, bo to był główny czynnik.
Niestety nie udało się. Nie rzuciła, paliła. Ciężko był jej przegadać. Cały czas jej o tym mówiłam, ale nie upilnujesz dorosłej kobiety. Ma już ona swój rozum.
Powtarzałam jej, że mocno ją kocham, niech pamięta, że ma bardzo młode dzieci. One chcą, żeby zdążyła poznać wnuki i być z nimi.
Ojciec się zmienił. Na chwilę, na kilak miesięcy.
Ale jak zobaczył, że mama już wróciła do kondycji, zaczął pić, robić jej awantury i wszystko wróciło do normy.
Ona dostała rentę, wiec to ona utrzymywała rodzinę. Siebie i jego. On do pracy to był ostatni.
Z nerwów paliła, to była jej jedyna ucieczka. Tak teraz sobie zdałam z tego sprawę. Nie chcę jej usprawiedliwiać, ale już za dużo przeszła, żeby ją osądzać.

Rok temu miała udar mózgu.
Sparaliżowana cała. Wróciła do chodzenia, ale ręką nadal jest niewładna.
Po roku stan się pogorszył. Za dużo leży, mało chodzi i ma problem z chodzeniem.
Jest pogrożona w depresji.
Skazana jak to mówi na ojca, który ją gnębi, raz jest dobrze, raz zachowuje się jak dziadek. Zostawia ją i idzie się napić, bo jak sam powtarza, ma już tego dość i strasznie się męczy z tym ciężarem.

Mama płacze. My pomagamy, jak tylko możemy, ale prawnym opiekunem jest ojciec i to on opiekuje się mamą.
Mama ma go dość. Nie raz mi mówiła, że ledwo z nim wyrabia. Wcześniej mogła odejść i mieć go w nosie, a teraz jest przywiązana do łóżka.

Dużo z nią rozmawiałam. Powiedziała mi pewną historię.
Miałam siostrę, która zamarła przy porodzie.
To były lata 80, gdzie usg nie było, więc nie wiedzieli jak to tam wszystko wyglada.
Mama opowiadała mi historię ze szpitala na porodówce.

Krzyczała i wołała lekarzy, że czuję, że już rodzi, na co oni, żeby się tak nie darła, że jest jeszcze czas i oni wiedzą kiedy.
Okazało się, że dziecko zakręciło się w pępowinę i udusiło.
Bardzo szlochała jak mi to mówiła.
Płakałam z nią.
Nie zdając sobie sprawy, co ona czuje i jak ją to boli mimo, że minęło 20 lat.
Mówiła, że najgorsze to urodzić martwe dziecko naturalnie.
Że była piękna. Że serce się pękło jak ją zobaczyła. Nie mogła się pozbierać.
Płaczę w tym momencie, jak to piszę.

Mówiła, że miała straszną traumę i bała się mieć dzieci, bo cały czas myślała, że to się powtórzy.
Moja siostra zm. i ur. się 6.10.
Mój ojciec jakoś nie za bardzo liczył się z uczuciami mamy ani nikt z rodziny z tego co mówiła.
Ojciec tłumaczył jej, że trzeba zrobić kolejne to zapomni o tamtym.
5.10 rok poźniej urodziłam się ja. Niestety nie byłam chłopcem, a ojciec chciał bardzo syna. Więc męczył matkę o kolejne dziecko. Po dwóch latach urodził się mój brat.
Jak to podsumowała mama, całe szczęście, bo zapładniałby mnie do upadłego.
Jest nas troje. Moja starsza siostra, ja i brat.

Tak nas bardzo chciał, a naprawdę ojciec mieszkał z nami, a nie interesował się nami.
Zrobił nas jak koty.
To mama zajmował się i utrzymywała rodzinę.
Ojciec na nas nie łożył i nie interesowało go, czy mamy co jeść, czy mamy książki, zeszyty i dresy do szkoły.

On już swoje zrobił.
Zapłodnił, a o resztę martwcie się sami.
Pewnego dnia, zostawił nas i odszedł do jakieś młodej dziewczyny.
Po roku wrócił, bo nic ciekawego nie miała mu do zaproponowania.
Matka go przyjęła myśląc jak po latach powiedziała, że to dla dobra dzieci.
Co nie do końca było dla nas dobre.
Zaczęło się piekło.

W wieku szesnastu lat moja siostra zaszła w ciążę.
Cała rodzina się na nas obraziła, jaki to wstyd i hańba.
Jak to moi rodzice są nieodpowiedzialni i nie dopilnowali nastolatki.
Nagle zaczęli się mnie czepiać. Miałam wtedy 13 lat. Żebym tylko ja nie przyniosła dziecka, bo wtedy mnie wygonią z domu i zrzekną się mnie. Że to były wstyd.
Raz można się pomylić, ale już drugi nie. Wisiało to nade mną długo.
Ojciec zabronił mi się spotykać z chłopakami.
Zakaz kogokolwiek przyprowadzania do domu.

Przy każdych spotkaniach rodzinnych były awantury, wyzywanie nas, moich rodziców, tego malutkiego chłopca od najgorszych.
Wtedy pomyślałam, dlaczego ona nie usunęła. Niech to piekło się skończy.
Obiecywałam sobie, że jak tylko będę pełnoletnia to ucieknę i będę żyła tak jak ja chcę.

Moi bracia cioteczni wiele lat ode mnie starsi przyjeżdżali do mnie i ciągle mnie umoralniali.
Babcia ze strony ojca. Jego przyrodnie siostry, nakazywały, żebym tylko ja się z kimś nie puściła i nie przyniosła dziecka.
Przestałam tam jeździć.
Myśl o tym, że już niedługo się wyprowadzę dawała mi jakiś sens.
Tak też zrobiłam.


Pomagałam siostrze wychowywać dziecko.
Odcięłam się całkowicie od rodziny.
Zaczęłam się stawiać i mówić co myślę.
Wyklinali mnie i wyganiali z domu.
Przestałam spędzać z nimi święta.
Mama płakała, ale wyjaśniłam, dlaczego to robię. To było dla mojego dobra psychicznego.
Miałam święty spokój.
Robiłam to co chciałam.
Do męża i dzieci nie było mi śpieszno. Miałam złe doświadczenia z tym. Pomyślałam, jak to ma tak wyglądać, to ja nie chcę. Wolę sama za siebie decydować.
Pamiętam jak ciocia, żona wujka od strony mamy często płakała i mówiła, że wujek wyzywa ją od dziwek, bo założyła spódnicę przed kolano po 40stce. Byli długo w seperacji. Mieszkali razem, ale spali w oddzielnych pokojach. Nie było kasy, wujek był na rencie, dużo pił i palił w końcu zachorował i siedział w domu. Ciotka zaczęła wyjeżdżać do Włoszech za chlebem. Jak tylko wracała, wyklinał, że na pewno się tam puszcza i ma kochanków. Bił ją. Dzieci były już dorosłe, ale ona i tak pracował, bo dawała im pieniądze i wspierała w ich decyzjach. Ona nie lubiła gotować, czasem, ale wolała spędzać inaczej czas. Kulturalnie. Wujkowi się to nie spodobało. Za to on lubił gotować, ale miał z tym jakiś problem i ubliżał cioci, że ona nie nadaje się do niczego, bo to on sprząta i gotuje. Ona zarabiała kasę we Włoszech. Nie doceniał tego.
Kolejny wujek robił to samo ze swoją żoną.

Mama pewnego razu, jak zaczynałam studia, bardzo mi kibicowała i powtarzała:"dziecko, korzystaj, ucz się. Ja chciałam się uczyć, dziadek powiedział, że ja nie muszę chodzić do szkoły, bo i tak będę w domu z dziećmi siedzieć i gotować".
Posmutniałam i zrobiło mi się żal mamy. Ona nie mogła decydować. Dziadek jej nie pozwolił, a że on trzymał kasę, to jej po prostu jej nie dał. Powiedział, że tylko mężczyźni muszą być wykształceni.
Wyjechała do Czechosłowacji na dziesięć lat. Tam jak mówiła mogła się spełniać, pomimo, że i tam za kolorowo nie było. Ale już na pewno mogła decydować o sobie i zarabiać na siebie pieniądze, żeby nikt jej nie wydzielał.

A teraz niech mi ktoś napisze, czy nas kobiety można traktować z szacunkiem? CZy jego definicja jeszcze istnieje?
Czy ja mogłabym decydować sama za siebie, za swoje sumienie?
Tu nie chodzi o nasze kaprysy. Chodzi o możliwości. O wybór.
Ja też chcę mieć taki wybór. A to jaką decyzję podejmę już niech ona będzie rozliczeniem tylko i wyłącznie moim.

Pozdrawiam,
Luna O











































Szukaj na tym blogu